Rozmowa z ks. Anthonym Brankinem
Kult szpetoty w rewolucyjnym świecie
Fot. Lukasz Glowala / FORUM
Izolujmy się
przed otaczającym nas plugastwem, ignorujmy wszystkich, którzy żarliwie
pragną nowoczesności, również duchownych, starajmy się dostrzegać
szpetotę, która do tego stopnia wrosła w nasze życie, że nasze zmysły
już jej nie rejestrują. Starajmy się żyć samym pięknem, aby stopniowo
wypierać brzydotę ze wszystkich sfer życia – namawia ksiądz Anthony
Brankin, malarz, rzeźbiarz, znawca filozofii sztuki, w rozmowie z Paulem
Roberto Camposem.
Skąd tyle szpetoty we
współczesnym świecie? Dlaczego powstają szpetne budowle, utwory i style w
modzie, skoro przecież pociąga nas piękno?
Ponieważ ludzie nie dostrzegają już
otaczającej ich brzydoty. Włączywszy w samochodzie radio słyszymy
głównie o napadach, strzelaninach i innych formach zadawania bólu. W
domu, włączywszy telewizję, dowiadujemy się o postępach procederu
pobierania i sprzedaży części ciał dzieci. Przełączamy się więc na inny
kanał, a tam z kolei trwa nieustanne widowisko polegające na
przerzucaniu się przez aktorów i aktorki ohydnymi elukubracjami w
programach stanowiących totalne bezguście. Czy można lepiej opisać
przekaz telewizyjny niż jako prezentację szpetnych ludzi wyrządzających
sobie nawzajem szpetne i złe rzeczy?
Powtarzam: szpetota stała się do tego
stopnia powszechna, do tego stopnia wrosła w nasze życie, że nasze
umysły już jej nie zauważają.
Próbujemy szukać ucieczki od brzydoty w
kościele. Ale i tam się ona rozpleniła, ponieważ nasze kościoły zostały
ogołocone przez nowoczesnych katolickich barbarzyńców, którzy za grosz
nie posiadają zmysłu artystycznego.
Moderniści usuwają tabernakula do szaf, a
krucyfiksy do piwnic, uprzednio zniszczywszy prezbiterium i kaplice, a
wierni zdążyli się już do tego przyzwyczaić, więc nie zauważają, co
uczyniono z ich kościołem w imię „reformy”. W końcu jednak muszą stanąć
wobec tego, co uczyniono z Mszą Świętą – coraz bardziej niepoważną,
dziecinną, zmienną i męczącą. Ostatecznie więc sami już nie wiedzą, co
powinno ich bardziej niepokoić: czy to, że liturgiści wciąż wymyślają
coraz bardziej absurdalne nowinki, czy też to, że oni sami wciąż jeszcze
przychodzą do kościoła…
Kult brzydoty jest tak wszechobecny, tak
ściśle nas otacza i wypełnia wszystkie szczeliny w naszym życiu, że
przestajemy go dostrzegać, a przez to zastanawiać się nad nim i go
odrzucać.
Jak Ksiądz definiuje piękno?
Punktem odniesienia dla artystów i
społeczeństw wszystkich wysokich cywilizacji – od Egipcjan, poprzez
Greków i Rzymian, po Europejczyków – zawsze była zgodność z naturą.
Kolejne pokolenia artystów każdej kultury starały się usprawnić bądź co
najmniej zachować techniki i odkrycia pokoleń wcześniejszych, zawsze
starając się przy tym o coraz piękniejszą linię, coraz solidniejsze
odwzorowanie kształtów i coraz bardziej rzeczywiste perspektywy.
Spójrzmy tylko na artystyczne próby
dzieci. Dziecko zawsze stara się odtworzyć coś, co widziało w naturze:
jabłko, słońce, drzewo, dom… I niezmiennie miarą sukcesu jest dlań
bliskość rysunku naturze.
Aby zrozumieć dzisiejszy kult brzydoty,
musimy najpierw zrozumieć piękno. Definicja piękna jest dość prosta.
Według wielkiego filozofa, świętego Tomasza z Akwinu, piękno to cecha,
która sprawia, że dana rzecz się podoba, że budzi zachwyt. Ni mniej ni
więcej. Jeżeli coś swym kolorytem, kształtem czy kompozycją zachwyca
jednocześnie żebraków i królów, należy to uznać za piękne.
Dlaczego zachwycają? Co sprawia, że zachwycamy się tym, co widzą nasze oczy?
Święty Tomasz powiada, że jeśli jakaś
rzecz daje nam przyjemność, wynika to stąd, iż w jakiś sposób istnieje w
tej rzeczy dobro – a ono zawsze nas pociąga i zachwyca.
Co więcej, podobnie jak oczy ciała
potrzebują światła, aby cokolwiek dostrzec, również oczy duszy
potrzebują światła. Święty Tomasz określa owo światło mianem claritas
– jest to światło, które odbija się w pięknie danego przedmiotu i
emanuje zeń. Tą samą iskrą istnienia promieniuje również istota Boga.
Piękno istoty Boga przejawia się w formie, proporcjach i harmonii
przedmiotu. Dana rzecz z tego właśnie powodu, że jest odbiciem piękna
Bożego, w naturalny sposób wzbudza nasze zainteresowanie, podobnie jak
wzbudza je Bóg w naszym pragnieniu zjednoczenia z Nim.
Piękno Boga w tajemniczy sposób odbija
się w pięknie bytu czy to w przyrodzie, czy w sztuce. Im dane dzieło
bliższe jest naturze, im bardziej jest z nią zgodne, tym ściślej
upodabnia się do tego co nadprzyrodzone; mówiąc precyzyjniej: stanowi
tym dokładniejsze odbicie prawdy, piękna i dobroci Boga.
Obecnie jednak powszechnie
słyszy się opinie zupełnie przeciwne: że piękno jest subiektywne i
stanowi rzecz gustu, że zależy od spojrzenia widza czy od jego
wykształcenia bądź charakteru. Jeśli coś się podoba, to jest piękne i
kropka.
Nieprawda – zgodnie z tym, co od
trzydziestu tysięcy lat mówi ludzka intuicja, a od dwóch tysięcy lat
tradycja chrześcijańska, mogę bez wahania stwierdzić, że piękno nie
wynika z tego, jak się rzecz postrzega. Piękno tkwi w samej rzeczy –
pięknej jako takiej. Albo posiada ona proporcje, integralność i claritas
w samej sobie, i pochodzi od Boga, przeto jest piękna, albo tych cech
nie posiada i dusza postrzega ją z odrazą, stwierdzając: jest brzydka.
Podobnie jak modernizm teologiczny
zaprzecza obiektywnej prawdziwości rzeczywistości nadprzyrodzonej
poprzez twierdzenie, że każdy dogmat i każde objawienie stanowi jedynie
osobiste doświadczenie (stąd prawdą ma być to, co uważamy za prawdę),
modernizm artystyczny chce nas przekonać, że każda rzecz, którą ktoś
uzna za piękną, jest piękna.
W rezultacie nikomu dziś nie wolno mówić,
że coś jest brzydkie, ponieważ nazwanie czegoś brzydkim sugerowałoby
możliwość istnienia rzeczywistego układu odniesienia, zgodnie z którym
pewne rzeczy mogłyby być piękne, a inne nie. To z kolei sugeruje
istnienie obiektywnej prawdy, która dziś jest zakazana, ponieważ odnosi
się do Boga.
Skoro piękno nie jest
pojęciem subiektywnym, to jak wyrazić sprzeciw wobec osób, które uważają
za piękne coś, co my postrzegamy jako szpetne?
Nie popadamy w żaden błąd moralny czy
estetyczny, jeśli z powodu dziwacznych proporcji lub odsłoniętego betonu
w kościele czujemy się w nim źle i nieswojo. Widząc Chrystusa na krzyżu
w sposób odrażający zniekształconego lub Maryję przedstawioną w sposób
karykaturalny, nie popełniamy żadnego grzechu, twierdząc, że to
odrażające i potworne.
Trzeba odrzucić postawę biadolenia w kącie: Chyba nie znam się na sztuce.
Bowiem nasza odraza wobec podobnych form to znak, że przetrwało w nas
właściwe – ludzkie i katolickie – poczucie piękna pośród gargantuicznego
zalewu szpetoty.
Niektórzy czytelnicy mogą w
tym momencie westchnąć: Mój Boże, świat tonie w grzechach, dzieci są
wysysane z łon matek, a ten ksiądz rozprawia o pięknych obrazach…
Tu nie chodzi o piękne obrazy. Chodzi o
coś głębszego niż filozofia estetyki. Chodzi o odwieczny zamach na
piękno Boga, o atak na Jego istnienie oraz naturę stworzonego przezeń
życia. Kult szpetoty to nic innego jak przejaw szatańskiej wściekłości
na Boga. Nic innego jak ostrze cywilizacji śmierci. Co więcej, kult
szpetoty jest niezmiernie skuteczny w rozsławianiu wszystkiego, co
bezowocne i jałowe; wszystkiego, co prowadzi donikąd.
Dzisiejszy świat zanurzony w szpetocie,
żyjący bez łaski, bez cnoty, bez wiary, a nawet bez najmniejszej
świadomości Boga, zwrócił się ku pustce. Oślepłszy na Boże światło, tkwi
pośród ciemności i chaosu. Takie społeczeństwo jest w stanie czynić
jedynie to, co szpetne. Prawdziwa jednak tragedia polega na tym, że nasz
świat już nawet nie rozpoznaje brzydoty. Przeciwnie – zachwyca się
wszystkim, co upiorne, dziwaczne, koślawe i zniekształcone. Dziś urzeka
szpetota i zło.
Podprogowy przekaz zawarty w każdym
błędnym i zdeformowanym dziele sztuki głosi, że Bóg nie istnieje.
Podprogowy przekaz obecny w każdym celowym wykoślawieniu form
naturalnych głosi, że Bóg nie istnieje. Podprogowy przekaz każdej
celebracji wszystkiego, co nienaturalne czy wręcz trupie, głosi, że Bóg
nie istnieje. Ten podprogowy przekaz to swoista iluminowana ewangelia
śmierci, w formie tak absolutnej, wszechobecnej i agresywnej, jakiej nie
głosiła nigdy dotąd żadna kultura.
Skoro tak, to najpewniejszym
schronieniem i obroną przeciw niej powinien być Kościół, którego
pasterze powinni niestrudzenie uczyć Bożą owczarnię prawdziwego piękna.
Owszem, niestety dziś ogromna część
duchowieństwa – którego misja w oczywisty sposób powinna obejmować
zachętę do praktykowania kultu piękna jako elementu głoszenia Ewangelii
Życia, jedynej skutecznej ochrony przed powabem szpetoty – często sama
nie umie dostrzec owej szpetoty, gdyż nierzadko na różne sposoby
skapitulowała przed jej kultem. Ileż to razy, wchodząc do kościoła, z
miejsca zauważamy ukrzyżowanego Chrystusa ze zniekształconymi nogami czy
wybałuszonymi oczyma albo figurę Matki Bożej prymitywnie wykonaną z
gołego cementu. Biedny proboszcz sądził, że nabywa dla swej trzódki
dzieło sztuki współczesnej – najnowszą interpretację tradycyjnych
motywów religijnych. W całej swej naiwności i ignorancji nie zdawał
sobie sprawy, że obiekt, na który kieruje oczy swoich wiernych, jest w
istocie karykaturą, ogołoceniem i degradacją dokonaną w prostym celu –
aby wyrazić nowoczesną nienawiść do Stwórcy.
Biednemu księdzu nawet przez myśl nie
przeszło, że sam się do tego przyczynia. Nie sądzę, aby zadał pytanie o
duchowe źródło tak dziwacznych form (czy choćby sobie wyobraził z jak
straszliwych źródeł one wypływają). Zapewne nigdy nie podejrzewał
istnienia kultu szpetoty. Być może wyobrażał sobie, że wszystko to
stanowi jedynie kwestię gustu – i on, podobnie jak jego wierni – mają po
prostu zacofany gust…
Popatrzmy na współczesne kościoły.
Ogromna ich część jest po prostu przerażająca w swym zupełnym
odhumanizowaniu, w całkowitym braku proporcji, w totalnej jałowości. Nie
znajdziemy w nich zachwycającego kąta czy łuku dającego ukojenie, ani
kawałka gzymsu, który by nas okrył swym cieniem. Ba, trudno nawet
znaleźć obraz, przed którym moglibyśmy zapalić świeczkę.
Wiele obecnych kościołów – niczym
rozdziawione paszcze ofiarnych pieców pogańskiego Molocha, do których
wrzucano dzieci – pożera wiernych w holokauście wizualnego horroru.
Ośmielam się twierdzić, że niektóre z tych „kościelnych miejsc kultu”,
stworzone przez i dla nowoczesnych katolików, stanowią najbardziej
przerażające dzieła architektury.
Wynika więc z tego, że
współczesny człowiek może zostać porażony duchowym trądem nowoczesności w
miejscu, w którym najmniej się tego spodziewa…
Wstrząsa mną myśl o złu, jakie szpetota
świątyni może wyrządzić duszom, które próbują się w niej modlić. Dzieła
takie dostarczają najbardziej wyrazistego przykładu nihilizmu, nicości i
pustki, stanowiących stałą treść przekazu nowoczesności, wedle którego
nie istnieje ani natura, ani piękno, ani Bóg.
Katolicy – sądząc, że otwierają okna
dialogu z nowoczesnością – nie zdają sobie zupełnie sprawy, że ulegają
manipulacji. Ponieważ tyle jest wokół nas języka i formy nowoczesnego
świata, myśleliśmy, że filozofii ateistycznego iluminizmu można nadać
interpretację chrześcijańską. Sądziliśmy nawet, że gdy się tak stanie,
ateiści nas pokochają i będą żyć obok nas. Tymczasem okazuje się, że od
dawna przekazujemy treści, których wcale nie chcemy przekazywać. A
teraz, gdy się w tym zorientowaliśmy, nawet nie wiemy, jak je odwołać.
Obnażyliśmy w ten sposób na oczach całego
świata naszą świeżo nabytą niezdolność do ewangelizacji oraz dławiący
nas paraliż duchowy – najpełniej widoczne w chaosie nowoczesnych
świątyń, w szaleństwie eksperymentów liturgicznych i w pustce naszych
katedr. Jak pociągnąć kogoś ku Bożemu pięknu, jeśli nie przez to
wszystko, co jest do Boga podobne? Kiedyś zrozumiemy, że dlatego coraz
bardziej oddalamy się od Boga, że Jego cudownego piękna zabrakło już
nawet w naszych kościołach.
Jak się zatem wobec powyższej sytuacji zachowywać?
Przede wszystkim pozostać wiernymi Bogu
oraz prawdzie, pięknu i dobru. W ten sposób będziemy uczestniczyć – w
sposób naturalny, wręcz niezauważalny – w pięknie, które wewnętrznie
dostrzegamy, jednocześnie ignorując wszystkich (również duchownych),
którzy żarliwie pragną nowoczesności. Musimy zająć się przepełnianiem
naszych umysłów i serc, naszych rodzin i dzieci oraz całego naszego
świata takim pięknem, na jakie tylko nas stać. Aby po prostu zabrakło w
nas miejsca na wszystko, co nieludzkie, szpetne i przeciwne Bogu.
Ktoś powie, że brzmi to jak trąbka
wzywająca do porzucenia nowoczesnej kultury i powrotu do katakumb. Nie
szkodzi. Przecież nieustanna zachęta, aby współczesny Kościół akceptował
świat nowoczesności i angażował się weń, jest czystą herezją. Co
więcej, ostatnie dziesięciolecia dowodnie wykazują, że nie mamy w tym
toksycznym spotkaniu nic do zyskania, a do stracenia – wszystko.
Gdzie są dzisiejsze katakumby? Gdzie
schronienie przed okropnościami Nowego Wspaniałego Świata? W naszych
domach, na naszych kursach domowych, na prywatnych akademiach. Tam
właśnie nabierze kształtów prawdziwa kultura Trzeciego Tysiąclecia. Tam
obojętni na blichtr, pretensjonalną wyniosłość i zmysłową
powierzchowność szpetnego świata katoliccy rodzice wychowają,
ukształtują i poprowadzą swoje dzieci ku wierze wolnej od zafałszowań,
wpajając im w dusze prawdziwe wzory piękna.
Izolując i chroniąc swoje dzieci przed
otaczającym nas plugastwem rodzice wzmacniają je przed nieuchronną
konfrontacją z nim. Niech więc ściany naszych domów przyozdobi piękna
sztuka, niech nasze rodziny słuchają pięknej muzyki, niech dusze naszych
dzieci karmią się pięknymi opowieściami – a nie znajdzie się w nich
miejsce na nic, co byle jakie, przewrotne, brzydkie i bez wiary.
A wtedy, po trochu, w miarę jak
nowoczesność będzie umierała – a tak się z pewnością stanie, bo czyż nie
śmierć jest jej szczególnym motywem? – w jej miejsce będzie wchodziło
życie: nowa kultura życia sławiąca piękno Boga w pięknie Jego
stworzenia.
Dziękuję za rozmowę